„Cudnie!” – krzyk dietetyczki dociera do mnie jak przez szybę. Chwilę wcześniej powiedziałem jej, że wejdę na Grosser Mythen, a ona uznała to za wspaniały cel na drodze do utraty dwudziestu pięciu kilogramów. Jestem w klinice na terenie szpitala kantonalnego. Siedzimy w małym, ascetycznie urządzonym pokoju przy dużym stole. Ona, kobieta w średnim wieku, mogłaby być moją mamą, gdyby moja mama była rozentuzjazmowaną hipiską. Ja – dobijający czterdziestki tateł, który próbuje uniknąć wejścia w nowe dziesięciolecie z pakietem standardowym „cukrzyca, ryzyko udaru, nadciśnienie”. Dietetyczka rozpływa się nad moim planem wejścia na szwajcarski Giewont, a ja wizualizuję sobie przyszłosć. Nagłówki lokalnych gazet: „Lokalny tata cudnie chudnie”, „Eksperci go nienawidzą, dwadzieścia pięć kilo w kilka miesięcy bez efektu jojo”, może nawet zdjęcia na insta z metamorfozy „przed” i „po”, gratulacje od znajomych, niskokaloryczna, ale bogata w mentalny błonnik karma dla poczucia własnej wartości.
