Znajoma pisze, że to tylko kwestia konsekwencji. Myślałem, że faktycznie tak jest, po czym brałem do ust kolejną porcję makaronu z pesto i kurczakiem, mojego comfort food. Mój cień zerkał na mnie z zadowoleniem i delikatnie, niemal niezauważalnie rósł.
Od zawsze zajadałem stres. Zajadałem sukcesy. Zajadałem mniej i bardziej męczące dni w pracy. Zajadałem rozczarowania. Zajadałem i porażki. Najczęściej makaronem z pesto i kurczakiem, ale nie pogardziłem kuchnią azjatycką, solidnym cordon bleu z frytkami i sałatką. Tą ostatnią dla choćby lekkiego wymazania wyrzutów sumienia, które pojawiały się za każdym razem. Nie liczyłem kalorii. Nie wchodziłem na wagę. Wyrzuty sumienia były i tak już wystarczająco silne. A mój cień rosł, razem ze mną.
Pamiętam szkolenie Lean Six Sigma, które prowadziłem w poprzedniej firmie dla kilkudziesięciu pracowników, dla części których miałem potem być mentorem. Dostałem bardzo dobre oceny, wiele osób ukończyło swoje projekty, część z nich na poważnie weszło w project management. Miałem w tym swój niezaprzeczalny udział. To nie miało jednak znaczenia. Na tamtym szkoleniu pękł mi guzik. Mały guzik na wysokości dolnej części brzucha, na mojej czystej, wyprasowanej koszuli. Czułem, jakby widzieli to wszyscy, a może nie widział tego nikt poza mną. I moim cieniem, który stał obok i głośno się śmiał. Moja twarz zrobiła się czerwona, a ja zacząłem się pocić. Mój cień zabrał moje poczucie wartości i zaczął wycierać nim moją twarz, potem podłogę, na którą spadały kropelki potu.
Nie zawsze byłem otyły. Do trzydziestki nie miałem z tym problemu. Jadłem, ile wlezie. Żadne danie nie było mi obce, zawsze byłem ciekaw kuchni świata i korzystałem, jak i kiedy mogłem. Zapiekanki na krakowskim Kazimierzu? Jasne. Wielka miska flaków z zajeździe koło Olkusza? Nie mogę odmówić. Wreszcie grillowane świerszcze z mole poblano, meksykańskim sosem na bazie czekolady i chilli, podane w małej knajpce w Puebli? Oczywiście, że tak. Mój cień był wtedy w ukryciu. Nie czułem jeszcze jego obecności. Byłem naiwny.
Brakowało mi konsekwencji? Bynajmniej. Walczyłem nie raz i upadałem jeszcze więcej. Mój cień się śmiał, a ja próbowałem i rezygnowałem. Raz się naprawdę udało. Zrzuciłem piętnaście kilogramów nadwagi i ukończyłem bieg na dziesięć kilometrów. Byłem dumny, śmiałem się i prawie płakałem ze szczęścia. Moje dzieciaki skakały na mecie. A mój gruby cień stał. I patrzył.
Kilka lat później, z już sporym balastem na brzuchu, spróbowałem kolejny raz. Bieg w Winterthur, dziesięć kilometrów. „Dajesz, gruby” – usłyszałem jego trakcie. Gdy już go ukończyłem, znajomy znajomego, szczupły i wysportowany facet z podziwem w głosie gratulował mi, dodając, że on w takim stanie, by się na dziesięć kilometrów nie porwał. Nie odezwałem się, lekko odwróciłem zwrok i spojrzałem na mój cień. Uśmiechał się do mnie.
Kolejne próby. Wizyta u lekarza, u dietetyka. Aplikacja do monitorowania spożycia kalorii. Spacery. Rower. I znowu gorszy dzień. Makaron z pesto i kurczakiem. Moje narządy obrastały tłuszczem, a mój cień stawał się coraz większy. Zaczynał przypominać dobrze zbudowanego dinozaura.
W międzyczasie zacząłem odnosić sukcesy zawodowe. Zmieniłem pracę, na lepszą i znacznie lepiej płatną. Poczułem się pewniej, zamknąłem cień w szafie. Przyszła pandemia. Home office. Mało ruchu. Brak konsekwencji – głos niewidzialnej znajomej był wyraźny, a wtórował mu cień z szafy, której drzwi zaczynały się uchylać. Dobiłem do stu kilogramów przy stu siedemdziesięciu centymetrach wzrostu. Mam talent – pomyślałem i zachciało mi się płakać.
Odkładałem moment powrotu do biura. Ograniczyłem kontakty towarzyskie do minimum. Mam kilka zdjęć z imprez z tamtego okresu. Szczerze ich nienawidzę. Jestem na nich stukilowy ja i mój gruby cień. Wy go nie zobaczycie, ale ja widzę go wyraźnie.
Nie pozwól się określać na podstawie jednej zmiennej – powiedział mi dobry znajomy z pracy, któremu zwierzyłem się z moich problemów. Chciałem mu wierzyć. Ale nie miałem wątpliwości. Ta jedna zmienna potrafi definiować poczucie wartości bez względu, ile tej wartości naprawdę w sobie mamy. Ta zmienna niszczy satysfakcję ze świetnie przeprowadzonego projektu, błyskotliwie napisanego opowiadania, pozytywnego feedbacku szefa i współpracowników. Niszczy radość z życia.
Nie pozostało jednak nic innego, jak spróbować kolejny raz. Aplikacja Apple Health pokazuje, że od siedemnastu tygodni robię średnio dziesięć tysięcy kroków dziennie, waga spadła ze stu kilogramów do dziewięćdziesięciu dwóch. Powoli, żółwim spacerem, ale systematycznie, w dół. Żona i dzieci dają wsparcie, jakiego nie da najlepszy dietetyk. A mój gruby cień stoi i patrzy, w dłoni obracając mały guzik od białej koszuli.