Żegnając cię na lotnisku w Balicach najlepsza przyjaciółka powiedziała coś, ale nie zdążyłaś tego usłyszeć. Byłaś już na pokładzie samolotu i ćwiczyłaś w myślach zawieranie nowych przyjaźni.
Miałaś słuch wyczulony na język polski, a sprawdzona formułka – „Cześć. Skąd jesteś w Polsce? Jak długo w Szwajcarii?” zaczęła magnetycznie przyciągać kolejne osoby. Byłaś w rozkwicie, a wszystko przypominało olbrzymią łąkę, na której co rusz wyrastały nowe zioła i kwiaty. Delikatny, lekko zniewieściały chłopak z podlaskiej wsi potrafił się zakumplować z przysadzistym kulturystą z Warszawy. Dziewczyna, która całe poprzednie życie sprzedawała piwo w Żabce i uwielbiała poezję Wojaczka odnajdywała bratnią duszę w nieco zbyt formalnej, ale sympatycznej pracownicy szwajcarskiego banku przeniesionej tutaj z siedziby we Wrocławiu. Łączyła was też gama sprzecznych uczuć: ciekawość, tęsknota, strach, ale każdy kolejny grill, każda kolejna impreza umacniały w przekonaniu, że razem możecie wszystko. Na łące zaczęły wyrastać pojedyncze chwasty, z początku małe, wręcz niezauważalne. Formułka uzupełniała się o nowe, zachwaszczone pytania, a na niektóre z nich „ile zarabiasz? i co, dobrze ci w tej Szwajcarii” staliście się wyczuleni. Włączyliście filtr, który zaczął przesiewać nowe osoby.
Trwaliście jednak razem, mimo, że dochodziły do was pojedyncze incydenty, ktoś zrobił komuś przykrość, ktoś zachował się nieelegancko, które z czasem zaczęły eskalować. Ktoś zrobił kogoś w wała, jakiś sukinsyn wziął kasę za pośrednictwo w znalezieniu w pracy i zwiał, ktoś napierdalał kogoś innego na polskiej imprezie tak mocno, że na miejsce trzeba było wzywać karetkę. Nie wytrzymałaś więc i uciekłaś, zostawiając za sobą zadeptaną łąkę.
Znalazłaś nowych przyjaciół. Ci byli bardzo fit i bardzo na czasie, ale miesiące tonięcia w piwie, kiełbasie i bułkach stały się balastem. Nie potrafiłaś dorównać im kroku i łapałaś zadyszkę. Oni ostrożnie używali słów próbując uniknać posądzenia o body shaming, ale nigdy nie patrzyli ci w oczy, a z czasem odbiegli tak daleko, że nie byłaś w stanie ich dogonić . Probówałaś więc w innych miejscach. W kościele, ale tam ciężko było unieść koszt udawania wiary w zamian za przyjaźń. Potem znajomości biznesowe, ale ich transakcyjny charakter wpędzał cię w coraz to większe mentalne długi. Za sugestią urzędnika gminnego zrobiłaś kurs zawierania długotrwałych przyjaźni, potwierdzony dyplomem konfederacji szwajcarskiej, a dokument w Szwajcarii jest potężniejszy od miecza. Przyniosło to nawet krótkotrwałe efekty, ale każde kolejne apero, mimo, że tak miłe i sympatyczne, wzmagało tylko uczucie wszechogarniającej pustki.
Ale w końcu się udało, poznałaś go i połączyliście się, niesieni wspólnymi doświadczeniami: już nie tylko, ty i on, ty i ona, ale wy. Pojawiło się dziecko, a wy zaczęliście odkrywać nowe. Rodziców z dziećmi. I znowu poczuliście się, jak za czasów pierwszych przyjaźni, kiedy uczucie było spontaniczne, nieokiełznane, kiedy radość spędzania czasu z innymi była kadrem z filmu „Cudowne lata”, gdzie nie brakowało dramatyzmu, ale i autentyczności. I wasze dzieci się lubiły i potem przestawały się lubić i znowu się lubiły, a wy poczuliście, że na tej wyspie zwanej emigracją znaleźliście bratnie dusze. I potem nagle, ale to nigdy nie jest nagle, coś zaczęło się psuć. Jak kamień w szybę jadącego samochodu, który zostawia rysę, a ta staje się coraz większa i większa, aż szyba w końcu pęka. I gdy oni milczeli przez dłuższy czas, a was zjadało poczucie winy, postanowiliście zebrać się na odwagę i napisaliście wprost „co się dzieje, czy jest ktoś inny”, a wasi emigracyjni przyjaciele po długiej zwłoce odpisali w końcu „zostańmy znajomymi”. Szyba pękła, a wy razem z nią i zanurzyliście się w zajadanie smutków czekoladą, kebaby zamawiane o dwudziestej trzeciej, tuż przed zamknięciem lokalu, wino kupowane masowo podczas weekendowych promocji. Wasze dusze napuchły, wasze ciała stały się grubymi cieniami was samych, a wy na powrót tobą i nim, tobą i nią.
I zrobiliście jedyne, co wam tak naprawdę pozostało, dopijając ostatni łyk wina z butelki schowaliście się do swoich pokoi i zadzwoniliście do swojego najlepszego przyjaciela i swojej najlepszej przyjaciółki. Oni odebrali telefon niemal od razu, ale nie powiedzieli wam „będzie dobrze”, ani „a nie mówiłam”, tylko milczeli. I byli.
W odpowiedzi na “Ewolucja emigracyjnych przyjaźni”
Świetne opowiadanie. Jakże prawdziwe. Emigracyjne przyjaźnie to trudny temat, gdyż czasem ludzi łączy tylko wspólny język, bo nawet nie kultura. Z takich znajomości nie rodzą się przyjaźnie.