„Cudnie!” – krzyk dietetyczki dociera do mnie jak przez szybę. Chwilę wcześniej powiedziałem jej, że wejdę na Grosser Mythen, a ona uznała to za wspaniały cel na drodze do utraty dwudziestu pięciu kilogramów. Jestem w klinice na terenie szpitala kantonalnego. Siedzimy w małym, ascetycznie urządzonym pokoju przy dużym stole. Ona, kobieta w średnim wieku, mogłaby być moją mamą, gdyby moja mama była rozentuzjazmowaną hipiską. Ja – dobijający czterdziestki tateł, który próbuje uniknąć wejścia w nowe dziesięciolecie z pakietem standardowym „cukrzyca, ryzyko udaru, nadciśnienie”. Dietetyczka rozpływa się nad moim planem wejścia na szwajcarski Giewont, a ja wizualizuję sobie przyszłosć. Nagłówki lokalnych gazet: „Lokalny tata cudnie chudnie”, „Eksperci go nienawidzą, dwadzieścia pięć kilo w kilka miesięcy bez efektu jojo”, może nawet zdjęcia na insta z metamorfozy „przed” i „po”, gratulacje od znajomych, niskokaloryczna, ale bogata w mentalny błonnik karma dla poczucia własnej wartości.
Jestem głodny. Od rana jeszcze nic nie zjadłem. Gdyby to był normalny dzień pracy, jadąc do biura kupiłbym Schnitzelbrot, kanapkę z kotletem cielęcym lub drobiowym, z majonezowym sosem, w chrupiącej bułeczce, prosto z lokalnej piekarni. Mógłbym przysiąc, że teraz czuję jej smak. Przede mną nie ma jednak kanapki, ani nic, co nadawałoby się do jedzenia. Jest kartka ze zdjęciem talerza. Na talerzu warzywa, mięso i ziemniaki. W proporcji 50/25/25.
Jeszcze dwa lata temu przebiegłem 10 kilometrów. Zajęło mi to grubo ponad półtorej godziny, a ktoś szczerze zdzwiony pogratulował mi dotarcia na metę, mimo widocznej tuszy. Poczułem się jak przy bliskich spotkaniach trzeciego stopnia, tylko zamiast obcego, przedstawiciel ziemskiej cywilizacji, wysportowany, w obcisłych legginsach, dopasowanej koszulce i opasce na głowie trafia na przedstawiciela cywilizacji spaślaków, o rumianych policzkach, wydatnym brzuchu, łapiącym kolejne hausty powietrza tak nerwowo i łapczywie, jakby ziemska atmosfera nie bardzo mu służyła.
Dietetyczka dopytuje mnie o to, jak chcę dojść do zamierzonego celu i proponuje metodę małych kroczków. I zaraz sama składa propozycję. Więcej wody, mniej mięsa i ruch, dużo ruchu. Każe mi to wszystko zapisywać na karteczce, tak jak w tym filmie „Memento”, o facecie, który miał uszkodzoną pamięć krótkotrwałą, jakby podejrzewała, że tłuszcz mógł posklejać mi zwoje mózgowe i moje zdolności zapamiętywania są mocno ograniczone. Karnie zapisuję na karteczce. Woda trzy litry dziennie. Mięso trzy razy w tygodniu. W kategorii sport wpisuję codzienne spacery z psiurem. Dziesięc tysięcy kroków, ale jak nie dam rady to osiem też styknie.
Wizyta trwa już blisko godzinę, a ja jak na razie dowiedziałem się, że mam pić wodę, uprawiać sport i jeść mniej mięsa. Pytam o bardziej szczegółowe wytyczne, ale mój czas dobiega końca, a w poczekalni czeka już kolejny pacjent. Dietetyczka prosi bym trzymał się zasad, a szczegóły omówimy na kolejnym spotkaniu. To znaczy za miesiąc albo półtora, bo tak ma wolne terminy.
Pakuję swoją torebkę, zakładam ją przez ramię, żegnam się miłym „mersi filmol, adje” i wychodzę na korytarz. W poczekalni starsi panowie, znacznie szczuplejsi ode mnie. „To nie jest kraj dla grubych ludzi” – myślę. Emeryci aktywnie wędrujący po górach, jeżdzący na nartach, biegający z psami, funkcjonujący na tak wysokich obrotach, że nawet fondue czy raclette im w dupę nie pójdzie. Tu nie przejdzie wymówka, że „takie geny” albo „grube kośći”. Tu wypada być fit.
Na zewnątrz jest ciepło, więc postanawiam wrócić do domu spacerem. To raptem dwa kilometry, a ja mimo nadwagi, nadal potrafię być nieco aktywny. To może pamięć mięśniowa, wspomnienie biegów na dziesięć kilometrów, z czasów kiedy jeszcze nie stałem się modelem z katalogu dla panów prawie 40+ podtatusiałym bulbozaurem z zadyszką i kroplami potu na różowych policzkach.
Jestem już w domu i nadal jestem głodny. I smutny. Ale wiem, jak pokonać smutek. Puttukottu – danie kuchni tamilskiej, które odkryłem niedawno. Zamawiam porcję, z dodatkowymi chlebkami naan. Po godzinie przyjeżdza dostawca. Jego pyzatą, wesołą twarz ozdabia szeroki uśmiech i białe zęby. Ubrany jest w biały tshirt z róznokolorowymi ciapkami spod którego wylewa się dorodny brzuch. Życzy mi smacznego, a ja odbieram jedzenie, siadam na kanapie i włączam telewizor, gdzie jakaś szczupła celebrytka poddaje się kuracji odchudzającej i w tym odcinku dostaje zezwolenie od swojej trenerki na małą pizzę bez sosu czosnkowego, a na deser małą kawę bez mleka.
Wbijam widelec w moje puttukottu i biorę pierwszy kęs. Smakuje cudnie. Naprawdę cudnie.
W odpowiedzi na “Rzeczy, które robisz w Szwajcarii będąc grubym”
No i teraz głodna jestem . Jest 22:59. Chyba pójdę spać.