Brodzę po kostki w fekaliach wybijających z toalety i odkręconego odpływu kanalizacyjnego. W całym domu śmierdzi niemiłosiernie i nawet otwarte na oścież okna nie pomagają. Ale nie będę ukrywał, że w tym całym zamieszaniu jest trochę mojej winy. Wspominałem o tym kiedyś sąsiadowi, on z kolei powiedział o tym znajomemu, a on zna kogoś, kto ma kuzyna, który pracuje w szwajcarskim parlamencie. „Polacy są we wszystkim ekspertami” – dokładnie to powiedziałem, ale zdanie było zabarwione polską ironią, której pragmatyczny szwajcarski umysł sąsiada niestety nie przefiltrował. Tak, przyznaję więc, że jest w tym wszystkim nawet nieco więcej niż trochę mojej winy.
Gdy informacja o polskich ekspertach doszła już do parlamentu, ktoś wpadł na pomysł, czemu tego – o, szwajcarski pragmatyzmie – nie wykorzystać. Po co zaludniać kraj setkami czy tysiącami specjalistów ściąganych z zagranicy, jeśli można poradzić sobie znacznie mniejszym nakładem zasobów ludzkich. Wiecie, nawet im się nie dziwię, bo i mnie irytowało to dzwonienie: a to osobno do hydraulika, żeby przetkał toaletę, a to do malarza, żeby przemalował pożółkłe od papierosowego dymu ściany w mieszaniu, fachowca wyspecjalizowanego wyłącznie w zmywarkach i to czasem wyłącznie jednej firmy. To może irytować, prawda? Szwajcarzy wzięli więc dosłownie moją uwagę o polskiej specjalności: ogólnopojętej eksperckości we wszystkim. I jak to Szwajcarzy – szybko przekuli myśl w czyn i przy zaangażowaniu czołowych firm farmaceutycznych rozpoczęto badania nad serum „eksperckim”. Ściągnięto z Polski grupę moich rodaków, takich, którzy w swoim środowisku znani byli jako wszechstronni eksperci od wspinaczki wysokogórskiej, medycyny, nauki o gender, ekonomii, wreszcie, i to za jednym zamachem, potrafili naprawić kran, zbudować półkę na książki i nakleić na ścianę ozdobną tapetę. Zrobiono badania, pobrano osocze, na bazie którego powstał specyfik, który na zawsze miał zmienić Szwajcarię.
Pierwsze tygodnie eksperymentu społecznego wypadły naprawdę pomyślnie. Ale kto nie byłby zachwycony – kilku fachowców w cenie jednego. Szwajcarzy, którzy otrzymali serum, poczuli się znacznie bardziej pewni swoich umiejętności niż wskazywałoby na to zdobyte z mozołem wykształcenie poświadczone certyfikatami i dyplomami. Hybryda hydraulika, malarza, stolarza i specjalisty od paneli na początku wywoływała zdumienie, ale na wątpliwości zleceniodawców fachowcy-hybrydy mieli zawsze w odpowiedzi szeroki uśmiech, przyjazne kiwnięcie głową i słowa otuchy: „Będzie pan zadowolony”. Społeczny opór malał, bo specjalizacja specjalizacją, ale panowie złote rączki oznaczali dla Szwajcarów cnotę ważniejszą nawet od hołubionego tu profesjonalizmu – oszczędność.
W ciągu kilku tygodni liczba obcokrajowców zaczęła drastycznie maleć, zaś Szwajcarów, którzy przyjęli serum – przybywać. Komu byli potrzebni obcy, skoro własnymi siłami można było ogarnąć coraz więcej. Serum wprowadzono do użytku komercyjnego, a szwajcarskie żony mdlały z zachwytu nad swoimi odmienionymi niczym po wizerunkowych rewolucjach mężami. W dzień byli specjalistami od naprawy zmywarek, maklerami giełdowymi, kierowcami rajdowymi, potrafiącymi nawet fiata multiplę wpuścić w przyjemny drift, wieczorami master chefami wierzącymi, że potrafią przygotować rybę fugu, w nocy wyśmienitymi kochankami, którzy godzinami potrafili doprowadzać swoje partnerki do kilkunastokrotnych orgazmów.
Sęk w tym, że… nie potrafili. Jedyne, co serum tak naprawdę przyniosło, to granicząca z absurdem pewność siebie. Sen zaczął się kończyć, zanim na dobre się zaczął, a nadmuchana bańka pękła.
Wychodzę przed dom tuż po tym, gdy na zewnątrz rozlega się głośny krzyk. To mój sąsiad, nieudolnie próbując dokonać samodzielnej naprawy podwozia i źle umieściwszy lewarki, uwięził się pod setkami kilogramów karoserii, która doszczętnie zmiażdżyła mu nogi. Zapalam papierosa i rozglądam się po zdemolowanym podwórku. Niedbale pomontowane płyty chodnikowe, niedziałające oświetlenie, które o tej porze sprawia, że cała ulica przechodzi w strefę mroku. Porozbijane szyby, klejone opatrunkowymi plastrami. Ale to nie jest nasz największy problem.
Kilkanaście kilometrów dalej, w elektrowni atomowej Gösgen, wydarzyła się właśnie awaria. Na miejsce ściągnięto kilkunastoosobową grupę, której kompetencji nie powstydziłby się telewizyjny program „Usterka”. Gdyby system ostrzegania zadziałał, głośniki rozmieszczone w naszym regionie zaczęłyby właśnie wydobywać z siebie przeciągłe wycie zwiastujące zbliżającą się katastrofę i nakazujące natychmiastową ewakuację lub schronienie się w przydomowych bunkrach. Ale one, zaniedbane przez brak fachowej konserwacji, milczą.
Podchodzę do krzyczącego z bólu sąsiada, przyklękam i klepiąc go współczująco po ramieniu, pocieszam słowami: „Spokojnie, panie złociutki, jakoś to będzie”.
3 odpowiedzi na “Polsko-szwajcarska złota rączka”
No to pojechałeś…. czyli jednak Polak złota rączka to fake? I nieprawda że Polacy są najlepszymi kochankami?
Oj Polacy nic się nie stało.!
Ciekawa jestem jak by podziałało serum w drugą stronę? Takie serum wyciągnięte ze Szwajcarów i wstrzyknięte w nasze polskie społeczeństwo?
Super 😂 jeszcze opowiadanie o morsowaniu poproszę. Cieszę się że wracasz do formy, Lambert.
Dzięki, o morsowaniu w końcu przepadło, ale może do niego kiedyś wrócę 🙂 wczoraj wleciało nowe o diecie.