Dzisiejszego poranka miałem wybór. Po pierwsze, mogłem przesiedzieć całą sobotę w domu i wypić morze alkoholu. Określenie „morze alkoholu” to rzecz jasna przesada, bo skończyłoby się na sączeniu butelki wina, góra dwóch, ale jestem człowiekiem, więc skłonność do przesady nie jest mi obca. Drugim, mniej oczywistym wyborem, było pojechać na zawody w skokach narciarskich do Engelbergu. Na to się zdecydowałem.
Jak co roku skaczą Polacy i nawet jest duża szansa, że coś wygrają, a po kolejnych udanych skokach grupa moich rodaków, przystrojona w biało-czerwone flagi, krzyczy z radości, jakby to oni właśnie zdobywali palmy pierwszeństwa. To kolejny objaw, acz muszę dodać, nieszkodliwy, tej ludzkiej skłonności do przesady. „Polska wygrała!” – nie, nie, to nie Polska wygrała, to facet, któremu chciało się trenować całe życie, żeby teraz wdrapać się na skocznię i oddać skok tak dobry, by być daleko przed innymi. Mnie by się nie chciało.
Gdybym został w domu, to prawdopodobnie bym pił. Ale nie byłoby w tym nic z depresyjnego picia, raczej coś z naznaczonego pewnym rozczarowaniem z decyzji, jakie podjąłem w życiu. To nie historia na bestsellerową powieść, raczej na skromny odcinek serialu obyczajowego w telewizji, granego przez naturszczyków. Alina wyjechała ze Szwajcarii z naszym synem. Rozstaliśmy się. Bez przemocy domowej, awantur, walki o dziecko. Walki, której nie było, bo sam się poddałem. Minęło kilka lat, ona ułożyła sobie życie na nowo, a mój syn, który opuszczając Szwajcarię miał ledwie rok, pewnie nawet mnie nie pamięta. Po co więc wchodzić im w życie. Lepiej jest tak, jak jest.
Zawody przebiegły, tak jak miały przebiec, było fetowanie, robienie sobie zdjęć z naszym czołowym skoczkiem, okrzyki „Polska jest dumna” i pite nawet całkiem z umiarem piwo. Engelberg, schowany w malutkim kantonie Obwalden, jest naprawdę przeuroczy i można się zatracić w samych widokach, a tu jeszcze zawody w skokach na dokładkę. W końcu wszyscy się rozeszli, rozjechali do domów, w Zurychu, Winterthurze czy Bazylei, a ja zostałem. Zostałem i gapiłem się w potężną konstrukcję skoczni narciarskiej.
Teraz światła wokół, jak i na samej skoczni, są już wygaszone, a ja stoję na belce startowej z przypiętymi do butów nartami. Przez chwilę się waham, czy pomysł, który dziś rano przyszedł mi do głowy, jest wart ryzyka, ale wątpliwości ulatują tak szybko, jak się pojawiły. Odpycham się mocno, tak jak zawodnicy, których oglądałem dzisiaj, i nachylam, rozpędzając się coraz mocniej w stronę progu. Na progu wybijam się tak mocno, jak tylko potrafię, lecę coraz wyżej i wyżej, a światła miasteczka Engelberg pozostają daleko pode mną. Engelberg się rozmywa, ale z tej wysokości, ponad tysiąc kilometrów dalej, dostrzegam blok, a w jednym z okien stoi mały chłopiec. Wzlatuję coraz wyżej i widzę go coraz wyraźniej. Chłopiec macha i słyszę wyraźnie, jak krzyczy „tato”, a ja macham do niego. Tracę ostrość i twarz chłopca rozmazuje się we łzach cieknących mi po twarzy. Jeszcze go widzę, ale ta chwila nie potrwa długo. Może to sekunda, dwie, a ja zacznę opadać prosto w ciemność. Nawet jeśli czeka mnie twarde lądowanie, połamane nogi, wstrząśnienie mózgu czy może nawet skręcenie karku, nie dbam o to. Patrzę ostatni raz w twarz chłopca i z całych sił krzyczę w chłodne alpejskie powietrze to, co chciałem mu powiedzieć, odkąd go straciłem.
5 odpowiedzi na “Engelberg”
Piękny tekst! Niesamowite zakończenie!
Bardzo przejmujący tekst…
Super👍
Chyba CZAS odnaleźć syna, tak mówi Ci twoja podświadomość… taki mój wniosek. Pozdrawiam ze Suisse. 😊
Budowanie bohaterów opowiadań w oparciu o własne doświadczenia byłoby pójściem na łatwiznę 😉 Zresztą, trójka dzieci i żona wolałyby, żebym został w domu 🙂