To już południe lata, a ja czuję, jakbym dopiero teraz się obudził. Jeszcze z końcem wiosny moje życie w tym świecie z betonu wyglądało inaczej. Drobne kradzieże w centrum handlowym Shoppi Tivoli. Nocne wyścigi naszymi stuningowanymi mercedesami po polnych drogach na obrzeżach Spreitenbach. Wreszcie bójki z konkurencyjnym gangiem, na czele z ostrzyżonym równo niczym opiekana na ruszcie rolka kebaba Renanem z Dietikonu. Albańczycy, Chorwaci, Serbowie, Etiopczycy, Erytrejczycy i inne mniejszości – taka mieszanka sugeruje konflikty na tle narodowościowym, ale nie, to nie tak. Tu chodziło wyłącznie o prymat. My – Spreitenbach z Argowii kontra oni, Dietikon z kantonu Zurych.
Napierdalaliśmy się. Nie bójmy się tego słowa. Napierdalaliśmy się, aż gęsta krew płynęła po wyczyszczonych na połysk fasadach centrum handlowego. Szwajcarzy już dawno przestali się napierdalać. U nich napierdalanie ewoluowało w pragmatyzm i dyplomację. My, Bałkany, Europa Wschodnia, Afryka, napiętnowani latami komuny czy innych form opresji, z których nie wyzwolił nas nawet fakt urodzenia się na terenie Szwajcarii, u nas jedyną znaną i sprawdzoną metodą dyplomacji było i jest napierdalanie. Często nie tylko obcych, ale i siebie nawzajem.
Robiliśmy więc swoje, a nasze dziewczyny, czarnowłose piękności z gęstymi, przedłużanymi rzęsami, pokreślającymi oczy eyelinerami, ustami pełnymi od wiśniowych szminek, stały jak damy dworskie, w prawicach trzymając, niczym puchary z winem, puszki red bulla, w lewicach błyskające malutkim żarem dopalające się papierosy. Niewzruszone patrzyły na nas chłodnym, nieco nieobecnym wzrokiem, oczekując na wynik naszego turnieju.
Paweł. Polak, uliczny grajek. Pojawił się nagle i znikąd, niczym pyłek dmuchawca przywiany przez wiatr. Tuż obok wejścia do Shoppi Tivoli ustawił mały keyboard i tekturowe pudełko na monety. Ubrany był w spraną flanelową koszulę, a za bagaż służył mu stary wojskowy plecak z naszywkami zespołów rockowych. To byłby dzień jak co dzień, obrabialibyśmy kieszenie klientów centrum, pili red bulle, obmacywali swoje dziewczyny w toaletach. Gdy zagrał tę melodię po raz pierwszy, nasz świat momentalnie stanął w miejscu. Spojrzeliśmy na siebie, a z naszych oczu popłynęły gęste krople łez, mimo że nie rozumieliśmy słów. Nasze dziewczyny opadały na ziemię, jedna po drugiej, jak porażone, i znikały, znikały w objęciach muzyki.
Przez kolejne dni Paweł co rano pojawiał się przed centrum handlowym i grał. Grał bez opamiętania, a my czuliśmy się jemu tak wdzięczni, z nim tak bezpieczni. Jak na wielkiej łące, ciepłej i drżącej. Pojawił się i Renan ze swoją ekipą i tak, miał ochotę spuścić nam lanie, ale i on, słysząc keyboard Pawła naśladujący muzykę smyczkową, odrzucił nienawiść, zakopał na zawsze topór wojenny między Dietikonem a Spreitenbach, a potem siadł ze mną na ławce, wyjął dwie puszki red bulla, poczęstował mnie i słuchaliśmy Pawła.
Teraz stoimy w rzędzie, tworząc ludzki mur, a ja ściskam spoconą dłoń Renana, kiedyś znienawidzonego wroga. Jesteśmy tu wszyscy: gang z Dietikonu, gang ze Spreitenbach. Wszystko jest takie nowe i takie pierwsze, jak nigdy przedtem. Blokujemy wejście do centrum handlowego, a naprzeciw nas stoi kordon szwajcarskiej policji. Paweł nie uzyskał pozwolenia na występy uliczne. Ignorował upomnienia, wskutek czego postanowiono usunąć go siłą.
Kordon policji zacieśnia się, my zwieramy szeregi. Policja, uzbrojona w pałki, tarcze ochronne, paralizatory, jest już coraz bliżej. Nagle ciszę przerywają nuty. Pierwsze takty melodii, którą Paweł wygrywał nam co dzień, odkąd się tu pojawił. Wtem jeden z policjantów występuje przed szereg i zbliża się do mnie. Stawia niepewnie krok za krokiem. Odrzuca tarczę, ściąga hełm, rzuca na ziemię teleskopową pałkę. Pada mi w ramiona i płacze. Płacze jak dziecko, które zobaczyło mamę po długiej rozłące, całkowicie delikatne i bezbronne. Odwzajemniam uścisk, przytulam go mocno i oddycham nim, a on mną.
Renan patrzy na pozostałych policjantów i odzywa się ciepło: „Chodźcie ze mną”. Melodię Pawła przez chwilę zakłóca hałas upadających tarcz, pałek i kasków, ale po chwili wszystko wraca do normy, a my czujemy się jak przy końcu starego świata.