Córka uparła się zrobić slime. Pytam ją, co to takiego, bo choć slime przywodzi mi na myśl jakąś glutowatą maź, to nie mam pojęcia, do czego ma to jej służyć. „To najfajniejsza rzecz pod słońcem, wszystkie moje koleżanki chcą to mieć”, słyszę w odpowiedzi. Próbuję dopytać, czy chce, bym też jej kupił, ale nie. Ona chce zrobić swój. I nie chce powiedzieć mi, dlaczego.
Pamiętam dzień, kiedy się urodziła. A właściwie kiedy zaczęła powoli, bardzo powoli przychodzić na świat. Gdy odeszły wody, zadzwoniłem do kliniki. Było już grubo po dziesiątej wieczorem, więc kazali nam zaczekać do północy. Wtedy dzień pobytu naliczy się dopiero od dnia następnego, tak będzie lepiej – tłumaczyła pielęgniarka po drugiej stronie telefonu. Poród trwał dwa dni, przeplatany wizytami lekarzy i pielęgniarek, podawaniem kolejnych leków i monitorowaniem stanu żony i dziecka. Wody płodowe odeszły kilkanaście godzin wcześniej, a końca nie było widać. Nie wytrzymałem, gdy w środku nocy kolejna z pielęgniarek próbowała wywołać akcję porodową poprzez akupunkturę, a blada z wycieńczenia żona leżała ledwo żywa na fotelu. Córka przyszła na świat w czwartek rano przez cesarskie cięcie. Gdy moja żona ją zobaczyła po raz pierwszy, mówiła, że jest do niej niepodobna, i zaczęła płakać. To był efekt silnych środków przeciwbólowych.
Pojechaliśmy na zakupy. W sklepie zapytała mnie, czy mogę jej kupić piankę do golenia, taką zwykłą. Domyślam się, że chodzi o jej slime. W domu przygotowała sobie płyn do mycia naczyń, cukier, jakieś farbki i wypróbowywała je, mieszając i łącząc w różnych proporcjach. Tamtego dnia użycie pianki nie przyniosło oczekiwanego efektu. „Nigdy mi to nie wyjdzie”, powiedziała do mnie ze smutną minką. Przytuliłem ją i powiedziałem, że w życiu tak jest: trzeba próbować. W końcu się uda. Ona obejmuje mnie rękami i milczy. Po chwili pyta, czy mógłbym jej kupić bastelkleber, klej rzemieślniczy. Myśli, że tego właśnie brakuje w jej przepisie.
Rodzina z Polski zobaczyła ją dopiero parę tygodni po porodzie. Wtedy była małym okruszkiem z czarnymi jak węgielki oczami, ale dni, tygodnie i miesiące mijały szybko i nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy trzeba już było wysłać ją do przedszkola. Wtedy też zaczęły się pytania. To nic nadzwyczajnego. Dzieci w tym wieku zadają mnóstwo pytań. Dlaczego mieszkamy tu, gdzie mieszkamy? Dlaczego mówimy w takim języku, a pani w przedszkolu w innym? Co to jest Szwajcaria? Dlaczego babcie mieszkają tak daleko? Wreszcie: dlaczego właściwie nie mieszkamy w Polsce? Na część z tych pytań było łatwo odpowiedzieć, ale niektóre nie tyle zbywaliśmy, co odkładaliśmy na później. Czasami przestawała nas o to pytać na długie tygodnie. Dorastała w nieprawdopodobnym tempie i – pstryk – jakby strzelić palcami, a ona nagle znalazła się w primarschule i mówiła już biegle, nawet nie wiem, kiedy to się stało, w szwajcarskim dialekcie.
Często rozmawiała przez telefon z kuzynami z Polski. Kiedyś podsłuchałem. Mówiła, że ma plan, i że ten plan wymaga wielu zabiegów, i próbowała już na różne sposoby. Pracuje nad swoim slime, mazią, która będzie miała szczególne właściwości. Gdy wysmaruje nią ścianę, będzie mogła przechodzić bezpośrednio do ich mieszkania, a oni do niej i będzie tak, jakby mieszkali obok siebie. Jakby jednocześnie byli i tu, w Szwajcarii, i tam w Polsce, i już zawsze będą mogli być razem.
Czasami musimy rozmawiać w dwóch językach naraz.
Zwłaszcza wtedy, kiedy odwiedzają ją koleżanki. Ona wtedy mówi do mnie po szwajcarsku, to znaczy w lokalnym dialekcie, ja odpowiadam po niemiecku. Z zewnątrz wygląda to nieco osobliwie, ale ona nie chce, żeby koleżanki czuły się niekomfortowo ze względu na brak zrozumienia języka polskiego. Stoimy więc w takim rozkroku, a czasem jedna z nóg jest obciążona mocniej.
Kupiłem jej bastelkleber i płyn do mycia naczyń o zapachu lawendowym. Do tego kolejną piankę, tym razem lepszej jakości, cukier trzcinowy, specjalną destylowaną wodę. Poprosiła mnie o włączenie kuchenki, zaczęła na patelni podgrzewać część składników. Potem schowała się w pokoju i nie wychodziła przez bite dwie godziny. W całym domu śmierdziało niemiłosiernie, ale sam chciałem, by próbowała, więc nie mogłem jej teraz zniechęcać.
Kiedy wyszła z pokoju, bez słowa podeszła, siadła przy
mnie na kanapie i przytuliła się. Dłonie miała wymazane bladoniebieską mazią. Objąłem ją tak mocno, jak tylko potrafiłem. Potem wziąłem za rękę i powiedziałem, że spróbujemy zrobić slime razem.
Klej rzemieślniczy, płyn do mycia naczyń, pianka, cukier. Za ich pomocą próbowała zbudowaćsobie pomost do Polski. Tymczasem zabrakło jej najważniejszego składnika.
Mnie.
[Powyższe opowiadanie pochodzi z mojej drugiej książki “Ostatni Szwajcar na Ziemi”. Możecie ją nabyć w Polsce oraz w Szwajcarii. Gdzie dokładnie? Kliknijcie TU“
W odpowiedzi na “Slime”
Wzruszająca, przepiękna opowieść. Jak mała Alicja odnajdzie właściwe proporcje i uda jej się przekroczyć granicę ściany, to ja poproszę o zdradzenie receptury.