To nie jest najsmutniejsza trasa kolejowa. Znam smutniejsze. Na przykład ta z Jaworzna-Szczakowej do Krakowa, w niedzielę, tak około szesnastej, kiedy z plecakiem pełnym słoików wracasz do akademika, w którym gówno zrobione pod prysznicem jest codziennością. Pociąg z Jaworzna-Szczakowej tłucze się do tego Krakowa niemiłosiernie długo, a kolejne stacje coraz bardziej odbierają ochotę do życia, mimo że zbliżasz się do wielkiego miasta.
Trasa kolejowa Zurych – Bülach też jest smutna. Przynajmniej dla mnie. Oddalasz się od Zurychu, pociąg ciągnie cię coraz bliżej granicy szwajcarsko-niemieckiej, a kto chce jechać do Niemiec, jeśli już znalazłeś się w Szwajcarii, chwyciłeś Wilhelma Tella za nogi i prawdopodobnie jesteś już bezpieczny, żadne referendum o ograniczeniu napływu obcokrajowców ci nie grozi. Ale Zurych też jest smutny. Dla mnie. Może dla ciebie nie. Może odnalazłaś się na tych imprezach dla ekspatów, takich jak ja. Inżynierów z niemal rocznym stażem w Szwajcarii, mówiących coś tam po niemiecku, ale raczej po angielsku. Zurych pozwala na życie w tej językowej bańce. Jeśli nie jesteś taka jak ja, to prawdopodobnie czujesz się tam dobrze. Masz forsę, jesz lunch nie patrząc na cenę, w weekendy jeździsz w Alpy, w lecie hiking, w zimie narty lub snowboard, après-ski, fondue z rondelka ze znajomymi. Ja mam wielu znajomych, ale jednocześnie nie mam ich wcale. Emigranckie relacje potrafią być jak smaczne mięso czy owoce morza na grillu. Polewane benzyną. Zanim naprawdę spróbujesz, jak smakują, spalają się na popiół, pozostawiając po sobie cień. Cień obietnicy kolejnej znaczącej coś relacji. Niektóre wypalają się wolniej, trwają nawet przez kilka miesięcy, aż żar wygasa i ludzie nagle znikają z twojego życia. Inne, niczym fajerwerki, wybuchają feerią barw i emocji, by potem eksplodować na dobre i pozostawić po sobie szczątki i nieprzyjemny zapach. W efekcie życie schodzi nam na wypalaniu siebie nawzajem wokół. Na emigracji jest to o tyle mocniejsze, że jak tlenu potrzebujesz ludzi, żeby już całkiem nie oszaleć. Więc robisz wszystko, żeby nie być sama.
Jadę pociągiem, do domu w Bülach. Pociąg jest pełny, ale dam sobie rękę uciąć, większość z pasażerów w głębi serca jest samotna jak palec. Wielu z nich wysiądzie w Bülach, wejdzie do lokalnego Coopa, kupi jakieś gotowe danie, które odgrzeje później w mikrofalówce. Potem z wybetonowanego balkonu będą patrzeć na plac budowy. Tak, Szwajcaria jest jednym wielkim placem budowy. Balkon i mieszkanie zostało wybudowane przed trzydziestoma, czterdziestoma laty i mimo że przewijało się przez nie mnóstwo ludzi, jest podobnie samotne jak ja.
Siedzimy razem – ja i ja. Ten drugi ja to klon, którego stworzyłem, żeby mieć jakieś towarzystwo. Jestem inżynierem, znam się na tym i owym, pomyślałem, że to będzie dobry pomysł, żeby podjąć jeszcze jedną próbę odnalezienia sensu w tych na ogół powierzchownych emigranckich relacjach międzyludzkich… Tydzień, dwa, może nawet miesiąc po stworzeniu był jeszcze całkiem do rzeczy. Opowiadał, kiedy tu przyjechał, gdzie mieszka, jak mu się pracuje. I mimo że odpowiedzi na te pytania były mi obojętne, miło było wyskoczyć z kimś do kina, na lunch albo w góry.
Ale teraz on jedynie patrzy na budowę przed naszym balkonem i milczy. Jest przy tym też nadzwyczaj blady, tak jakby zanikał.
Tak, on chyba już znika.
5 odpowiedzi na “Samotność w Bülach”
Fantastyczny tekst. Co prawda nie jezdze kolejka tylko autem i nie z Zürichu do Bülach a do Wetzikonu, ale reszta sie zgadza. I tak juz id 23 lat…
Super tekst.
Spotkaliśmy się z Raminem zimnym popołudniem na dworcu.
Wiał ostry wiatr i w poczekalni siedziało kilka osób, które
jak my schroniły się przed jesiennym chłodem. Dwóch
ciemnoskórych, mocno zbudowanych mężczyzn stało w kącie i zbyt
głośno rozmawiało w nieznanym mi języku. Ramin ubrany był tak,
jakby szedł na trening do siłowni – na czarno, ale na
sportowo. Brakowało mu tylko czarnej torby z białą pumą. Nawet
buty Nike zdawały się prowadzić go wszędzie, tylko nie na
cmentarz.
– Chyba jedziemy na pogrzeb? Na trening mógłbyś się tak
ubrać, a nie… To uroczystość, a nie zajęcia w klubie „Let's
Go” – zrugałem go jak burą sukę.
– O co ci chodzi, gościu, co? – odwarknął.
– Nic, nic, spoko młody, tak po prostu nie wypada.
– Nie wypada, nie wypada! Nieważne, jakie ubranie, ale kto
tkwi w ubraniu, jak to lubił mawiać Lombard. Nasz Pierre de
Lombard. Pamiętasz? – odpowiedział polubownie, bo chyba
zrozumiał swój nietakt.
– Pamiętać to ja pamiętam, że nasz Pierre to się lubił
ubrać. Same markowe ciuchy. Pamiętasz?
W oczach mojego młodszego kolegi zapaliły się wesołe
ogniki, przez moment nawet myślałem, że się roześmieje. Ale
nie, nim chwila minęła, ogniki zgasły.
– To już koniec – powiedział z miną błazna,uśmiechniętego
tylko na pokaz, i siadając na ławce wskazał mi ręką miejsce
obok siebie, po czym dodał już poważniej: – Będzie dobrze, nie
denerwuj się. Na końcu zawsze wszystko jest dobrze. A jak nie
jest dobrze, to znaczy, że to jeszcze nie koniec. Śmierć to
chwila, a życie długie. – Spodobał mi się jego
pseudofilozoficzny wywód i nawet wybaczyłem mu jego
niestosowny ubiór. Siadając zbyt blisko, poczułem zapach jego
perfum. Był zdecydowanie inny niż ten, który poczułem wtedy,
gdy czekaliśmy przed „Tangiem”. Tym razem była to ostra,
zdecydowanie męska woń, najprawdopodobniej bossa. ” Komentarz do smutnej podróży” fragment z” Pomiedzy”
Rewelacyjny tekst!
Uwielbiam 👌🏻