O tym, że jest za późno, zorientowaliśmy się już za zjazdem w stronę przełęczy San Bernardino. Ona przewróciła oczami, ja zakląłem i pognaliśmy prosto na spotkanie z kilkunastokilometrowym korkiem przed tunelem Świętego Gottarda. Gdyby komunikat w radio dotarł do nas kilka minut wcześniej, odbilibyśmy w stronę San Bernardino i potem na Chur, jadąc nieco dłuższą, ale pustą trasą. – Skoro już jedziemy przez Gottard, moglibyśmy zatrzymać się na noc w Airolo – sugeruję nieśmiało, a ona patrzy na mnie jak na kompletnego idiotę i wiem, że za chwilę eksploduje, to tak jakbym odpalił papierosa nad kuchenką z odkręconym gazem.
Airolo? Kto dobrowolnie zostaje na noc w Airolo – mówi. – Wyjeżdżasz z tunelu, mijasz tablicę z nazwą „Airolo” i pędzisz dalej na Bellinzonę, Locarno, Lugano. Też je mijasz i jedziesz dalej, do Włoch, bo cena Aperola Spritza żyje w pięknej, negatywnej korelacji z ilością przejechanych kilometrów. Im więcej kilometrów, im dalej w głąb Włoch, tym taniej, więc nie pijesz go za, dajmy na to piętnaście franków, tylko za trzy euro, a potem gapiąc się maślanymi od alkoholu oczami na jezioro Garda wrzucasz instastorkę z hashtagami #instagirl #aperolspritz #dolcevita i naprawdę masz w dupie Airolo.
Pomyślałem, że gdybyśmy jechali do Włoch, a nie z nich wracali, prosto w objęcia deszczowego Zurychu, to może nie wkurzyłaby się tak łatwo. Nie ryzykowałem już wiele, więc spytałem czy chce zagrać w grę, taką zmodyfikowaną wersję państw-miast. Odpowiedziała, że może, bo i tak zwolniliśmy już do pięciu kilometrów na godzinę, a za chwilę staniemy na amen. Miejsca na „A”, które ludzie mają totalnie w dupie – rzuciłem.
Au – odpowiedziała. Jechałam kiedyś przez Au i naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, żeby ktoś pojechał tam na wycieczkę. To przelotowy punkt na mapie, miejsce, które omijasz w drodze do Austrii. Ignorujesz, jak koleżankę ze szkoły, o której istnieniu wprawdzie wiesz, ale której życie kompletnie cię nie interesuje. Znów westchnęła i podkręciła nieco ogrzewanie w samochodzie. Otaczające nas Alpy zaczęły odcinać dopływ zachodzącego słońca i zaczęło robić się nieco chłodnawo. – Twoja kolej – rzuciła.
Nagle oblało mnie ciepło, a jej słowa wybrzmiały jak z wciąganej przez magnetowid kasety VHS, powolne, przytłumione, a ja, zamiast w naszym fiacie Multilpla, znalazłem się w Aarau, kantonalnej stolicy, ale nadal względnie małym mieście wrzuconym między Zurych, Berno, Bazyleę. Jestem ubrany w szary płaszcz, na głowie mam kapelusz, do tego teczka, wszystko niczym domokrążca z lat 50. Ale ja jestem innym typem domokrążcy, sprzedaję małym miastom, miasteczkom i wsiom na „A” marzenia o wielkości. „Chcecie być jak Andermatt, górska urokliwa miejscowość, do której i latem i zimą przyjeżdza mnóstwo turystów, a sam Goethe się nim podniecał? Skoro to miejsce na „A” mogło odnieść sukces, to i wy możecie” – mówię do burmistrza i jego sekretarki, który zgodzili się mnie przyjąć, w Szwajcarii niewiarygodne wręcz, prosto z ulicy. „Patrzcie, tu mam katalog, chcecie pomnik Wilhelma Tella wielki na niemal 40 metrów? To może być Wasz klucz do sukcesu! W Polsce była taka miejscowość, Świebodzin, znana z dosłownie z niczego, aż wybudowali – tu pokazuję im zdjęcie w katalogu – pomnik Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata . I to był strzał w dziesiątkę! Wilhelm Tell nie? To może coś innego. Możliwości są nieograniczone, a materiały rozsądne cenowo. Jesteście szwajcarską stolicą marchewki, mówicie? Genialnie! Możemy zbudować Marchewkowy Fort na wzór paryskiego Disneylandu. Lokalna piekarnia sprzedaje marchewkowe hot dogi? Poczekajcie, dzwonię do firmy, myślę, że ubijemy deal roku. To będzie projekt, jakiego Szwajcaria nie widziała! Tłumy będą walić drzwiami i oknami” – wybucham głośnym śmiechem, a burmistrz miasta razem ze mną.
OSZALAŁEŚ?! – dobiega mnie krzyk mojej dziewczyny. Jaki Świebodzin, jaki Marchewkowy Fort? Na łeb upadłeś, czy grzyby z tej pizzy w Lugano ci zaszkodziły! – niby się wkurzyła, ale humor zdecydowanie jej się poprawił. – I to Aarau, to faktycznie takie nudne? – Wiesz, mieszkałem tam kiedyś. Wszystko na pozór wydaje się zwyczajne, a potem, jeśli jesteś tam wystarczająco długo i jesteś cierpliwa, odkrywasz przejście do świata, który istniał tam od zawsze, a którego po prostu nie dostrzegałaś. Ten targ marchewkowy, festyn z okazji Maienzug, marchewkowy hot dog z lokalnej piekarni, najlepszy kurczak z bazylią tajską i chilli jakiego jadłeś w lokalnej restauracji, na dworcu, wycieczka na szczyt Gisliflue. Przejeżdzający mają może w dupie Aarau, ale mieszkając w Aarau masz w dupie to, czy ktoś ma Aarau w dupie.
Samochód przed nami ruszył, my za nim i po paru kilometrach wolnej, ale płynnej jazdy dotarliśmy do wlotu tunelu. Gdy już przejechaliśmy na północną stronę, ona zjechała na pierwszy dostępny parking. – Zrób nam rezerwację, miejsce na „A”, przy trasie, pierwsze na co trafisz na Google Maps. – Nie wracamy do Zurychu? Nie dziś – odpowiedziała. Pogrzebałem trochę w telefonie i znalazłem. – Affoltern am Albis? – pokazałem jej zdjęcie niepozornego miasteczka z rozmazanym szczytem Rigi w tle.
– Dla mnie brzmi pięknie. I to potrójne „A” w nazwie! Jedziemy! – zawołała i ruszyła z parkingu.
2 odpowiedzi na “O miejscach w Szwajcarii na „A”, które ludzie zwyczajowo mają w dupie”
Masz chłopie przyszlość! Literacką.
Może sie kiedys osobiscie spotkamy. Pozdrawiam.
Bardzo mi bliski tekst. Dziekuje!